Pisząc ten tekst, nadal trudno mi uwierzyć w to, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Niełatwo też dobrać słowa, które oddadzą towarzyszące mi emocje. Manchesterowi United kibicuję niemal od 30 lat. Doświadczyłem spektakularnych sukcesów ery sir Alexa Fergusona i jak każdy fan przeżyłem gorzkie rozczarowania w erze postfergusonowskiej. Nic jednak nie może się równać temu, co stało się 9 czerwca 2025 roku, kiedy postawiłem stopę na legendarnym boisku. Jak do tego doszło?
Przez lata murawa Old Trafford była jak pilnie strzeżona twierdza. Dostęp na nią mieli zawodowcy, topowi piłkarze grający w najlepszej lidze na świecie. Manchester United kilka lat temu postanowił udostępnić swoje boisko osobom, bez których futbol nie ma sensu – kibicom. Kiedy na moją skrzynkę mailową na początku maja trafiła wiadomość od klubu o możliwości gry w Teatrze Marzeń nie zastanawiałem się ani chwili. Raz-dwa wypełniłem podanie, ale nie dawałem sobie wielkich szans. Oficjalne członkostwo w Manchesterze United mają setki tysięcy osób i niemal każda marzy o tym, aby zagrać w Teatrze Marzeń. Czerwone Diabły informację o „Old Trafford Pitch Day” zamieściły też na swojej stronie internetowej, więc szanse na powodzenie malały z każdym dniem. Pod koniec maja przyszedł mail: „W związku z bardzo dużym zainteresowaniem twoja aplikacja nie została wylosowana”.
I na tym historia mogłaby się zakończyć, ale kibic Manchesteru United zawsze musi walczyć do końca! W informacji zwrotnej od klubu pojawił się cień szansy i adnotacja, że w przypadku rezygnacji któregoś z uczestników wybrani zostaną inni kibice. Postanowiłem zrobić wszystko, aby być pierwszym na liście. Dzielnie dopingowała mnie w tym moja żona, która od początku akceptowała moje manchesterowe „szaleństwa”. Zawsze jej powtarzam: „Manchester United kocham dłużej, ale ciebie mocniej!”.

Wyczekiwana wiadomość
Kiedy jedne drzwi się zamykają, trzeba poszukać sposobu, jak otworzyć drugie. Portale społecznościowe dają obecnie możliwość dotarcia do niemal każdego na świecie. Odszukałem osoby z Manchesteru United, które potencjalnie odpowiadały za organizację tego wydarzenia. Klub nie udostępniał takich informacji, więc wysłanych wiadomości było sporo. Przedstawiłem swoją osobę, bo w formularzu zgłoszeniowym nie było takiej możliwości, i zgłosiłem gotowość przylotu na mecz jako rezerwowy. Pozostało cierpliwie czekać. Każdego dnia wyczekiwałem telefonu, wypatrywałem powiadomienia na telefonie. Przypominałem Pablo Escobara ze słynnych memów. Czekałem, czekałem i czekałem...
Niespełna tydzień przed wydarzeniem przyszła odpowiedź na wysłane przeze mnie wiadomości: „Mateusz, zwolniło się miejsce. Nadal zainteresowany?”. Potwierdziłem swoją obecność po niespełna minucie, czym chyba zaskoczyłem osobę organizującą to wydarzenie. Plan na taką ewentualność musiałem mieć przygotowany. Połączenia do Anglii były sprawdzone już dawno. Logistyka musiała być precyzyjna jak rzut wolny egzekwowany przez Davida Beckhama. Dzień wcześniej przypadały chrzciny syna, dzień później rocznica ślubu... Słynna kibicowska flaga „United. Kids. Wife. In That Order” powstała chyba w podobnych okolicznościach.
Dwóch Polaków na Old Trafford
9 czerwca zaczął się dla mnie pobudką o godzinie 3:30, aby zdążyć na poranny lot do Liverpoolu. Nie chciałem ryzykować późniejszego połączenia do Manchesteru. Opóźniony czy odwołany lot mógł pokrzyżować wielkie plany. Wszystko szło jednak jak w zegarku. W centrum Manchesteru zameldowałem się około godziny 10:00. Miałem więc sporo czasu, aby pokręcić się po mieście i zajrzeć w zakątki, które pomijałem w dotychczasowych kibicowskich wyjazdach. Wielki mecz przewidziany był na godzinę 18:00 czasu lokalnego. Na Old Trafford trzeba było być 45 minut przed pierwszym gwizdkiem. To oczywiste, że stawiłem się tam dużo wcześniej. Spacer wokół stadionu, wizyta w klubowym Megastore, kawa w pobliskim Cafe Football. Czas wydawał się dłużyć w nieskończoność. W końcu jednak wybiła godzina!

Zbiórka zaplanowana była tuż przy wejściu WX14, czyli tam gdzie na stadion wchodzą piłkarze Manchesteru United i zawodnicy drużyn przyjezdnych. Z każdą minutą pojawiali się kolejni uczestnicy. Klub na popołudniową sesję zaprosił 46 kibiców. Dwóch pełniło rolę menadżerów, a pozostali zostali podzieleni na dwa zespoły po 22 osoby. Organizatorzy już wcześniej nakreślili zasady – mecz będzie trwał 90 minut, każdy będzie miał przypisanego partnera i pozycję na boisku, a zmiany będą hokejowe. Większość uczestników stanowili posiadacze biletów sezonowych na mecze Manchesteru United. Choć na Old Trafford stawiają się regularnie, to w rozmowach czuć było podekscytowanie. Nikt nigdy wcześniej nie grał przecież w Teatrze Marzeń. Dopełniając formalności przed wejściem na stadion, usłyszałem nagle w rodzimym języku: „Cześć”. Przedstawił się Paweł z Łodzi, który usłyszał, że przyleciałem z Polski. Z zagranicy na mecz przyleciało jeszcze kilku chłopaków, m.in. z Irlandii i Malty. – Kiedy przyszedł mail z klubu, że się dostałem, to myślałem, że to jakiś przekręt – mówił Paweł. Okazało się, że zostaliśmy przypisani razem do „Team Robson”. Drużynę przeciwną stworzył „Team Keane”.
„Running Down the Wing”
Manchester United przydzielił naszej drużynie szatnię gospodarzy, z której przed meczami korzystają piłkarze Czerwonych Diabłom. Przeciwnikom przypadło pomieszczenie przeznaczone dla gości, które jest nieco mniej bardziej przestronne. W szatni poznaliśmy kolegów z zespołu oraz przypisaną osobę, która miała się z nami zmieniać w trakcie spotkania. Klub sparował mnie z Charlie’em z Manchesteru, dumnym posiadaczem karnetu na trybunie sir Alexa Fergusona. W związku z tym, że musiał wcześniej opuścić imprezę, ustaliliśmy, że przypadnie mu wyjściowy skład i pierwsze 35 minut, a ja dostanę 10 minut przed przerwą i całą drugą połowę. Taki układ jak najbardziej mi pasował, bo oznaczało dodatkowe minuty spędzone na murawie Old Trafford! Zostaliśmy przypisani na lewe skrzydło. Każdy z kibiców miał możliwość wskazania trzech preferowanych pozycji. Życzenia w miarę możliwości były spełniane. Optowałem za prawą flanką, żeby poczuć się jak David Beckham, ale lewą stroną w końcu śmigał Ryan Giggs!

Po krótkiej wizycie w szatni otrzymaliśmy możliwość zaznajomienia się z boiskiem. Głównie chodziło oczywiście o możliwość nacieszenia się chwilą i zrobienia pamiątkowych zdjęć. Uśmiech nie schodził z twarzy i trudno było uwierzyć, gdzie się znajdujemy. Później przyszedł czas na rozgrzewkę, którą poprowadził jeden z klubowych trenerów. – To jeden z najważniejszych elementów, więc go nie odpuszczajcie. Nie chcecie przecież zaraz zejść z boiska z naciągniętym ścięgnem – mówił. Mnie nie musiał przekonywać. Po kontuzji ACL-a zawsze staram się przykładać do rozgrzewki. Pozostali również uważnie słuchali poleceń i dokładnie wykonywali ćwiczenia. Tego dnia na szczęście medycy nie musieli interweniować.
Po zejściu do szatni był jeszcze czas na krótką przemowę trenera. Nasz zespół poprowadził weteran brytyjskiej armii. Świetnie się przy tym bawił, a jego przemowy nie powstydziłby się zawodowy szkoleniowiec.
Do zdjęcia jak Cristiano Ronaldo
Manchester United zadbał o każdy detal. Było wyjście na boisko przez słynny tunel, klasyczne przywitanie obu zespołów i pamiątkowe zdjęcia. Na stadionie pojawił się też Wes Brown, członek zwycięskich zespołów sir Alexa Fergusona. – Chłopaki stajemy na palcach, jak Cristiano Ronaldo – zażartował Brown, kiedy robiono drużynowe zdjęcie.
Później zaczęło się wielkie spotkanie! Zgodnie z umową mecz zacząłem na ławce rezerwowych i miałem okazję przyjrzeć się temu, jak radzą sobie drużyny. W naszym zespole wyróżniał się blok defensywny. Spora była w tym zasługa Pawła. Widać było u niego doświadczenie zebrane na boiskach lig okręgowych. Kilka razy podłączył się do akcji ofensywnych niczym Leny Yoro, był też bliski wpisania się na listę strzelców, bo piłka po jego strzale głową trafiła w poprzeczkę. – Schowałeś mnie do kieszeni – usłyszał od jednego z przeciwników po końcowym gwizdku.

Na boiskowe wydarzenia nadal spoglądałem zza murawy. Minuty zaczynały się dłużyć, rozpocząłem rozgrzewkę przy linii bocznej. W końcu nadeszła 35. minuta – zasygnalizowałem Charlie’emu zmianę. Szybki bieg pod trybunę sir Alexa Fergusona i zająłem swoją pozycję na lewym skrzydle. Nad boiskiem, jak na zamówienie, zaczął kropić deszcz. Podręcznikowe warunki do gry w piłkę w Anglii! Chwilę później pierwszy kontakt z piłką – niedokładne zagranie. Old Trafford potrafi onieśmielić! Aż trudno sobie wyobrazić, co czują debiutujący zawodnicy w Teatrze Marzeń, kiedy stadion jest po brzegi wypełniony kibicami. Strach też pomyśleć, co w takim momencie napisaliby niektórzy fani na DevilPage.pl!

Czas do końca pierwszej połowy zleciał błyskawicznie. Udało się opanować nerwy i zagrać już kilka lepszych piłek. W przerwie każdy wyglądał na mocno zmęczonego. Żartowaliśmy, że chyba nigdy nie będziemy narzekać na piłkarzy Manchesteru United za to, że nie biegają. Gra na pełnowymiarowym boisku nie wybacza. Jeden sprint skrzydłem i człowiek dochodzi do wniosku, że cotygodniowe popisy na orliku w lidze biurowej to jednak zupełnie inna para kaloszy.
Na przerwę zeszliśmy z prowadzeniem 2:0. Trener słusznie zauważył, że Manchester United nigdy nie przegrywa, gdy prowadzi po pierwszej połowie. Nie mogliśmy więc być gorsi, bo w przeciwnym wypadku czekałaby nas „suszarka”.
Przyjęcie, strzał i...
W drugiej połowie spotkanie zdecydowanie bardziej się otworzyło. Im dłużej trwał mecz, tym mniejszą uwagę zwracałem na trybuny i stadionowy anturaż. Prawdą jest więc to, co mówią piłkarze, że czasami nie słyszą dochodzących z trybun dźwięków, bo tak bardzo są skoncentrowani na grze. Daleko mi oczywiście do zawodowca – karierę kończyłem na poziomie juniorskim, ale teraz jestem bardziej skłonny uwierzyć w te słowa.
Po zmianie stron grało mi się lepiej. Atakowaliśmy na bramkę ustawioną za Stretford End, która na meczach Manchesteru United przyciąga gole. To tutaj zasiadają najbardziej zagorzali sympatycy, a fakt, że teraz trybuny były puste w niczym temu nie umniejszał! Team Robson dorzucił jeszcze pięć trafień. Pawłowi udało się zanotować dwie asysty, ja w Fantasy Premier League zapisałbym na koncie asystę drugiego stopnia. Gwiazdą był nasz napastnik z Irlandii, który ustrzelił tego dnia hat-tricka i zasłużenie zgarnął miano piłkarza meczu. Sam trochę żałuję sytuacji z 85. minuty. Mój niezły strzał zza pola karnego w efektownym stylu wybronił bramkarz. Ostateczny wynik spotkania 7:1 dla naszej drużyny. Tego dnia nie było jednak przegranych. Każdy dał z siebie wszystko, a wspomnienia pozostaną do końca życia.

Po końcowym gwizdku był jeszcze czas na podziękowania i ostatnie pamiątkowe zdjęcia. Po szybkim prysznicu wszyscy spotkaliśmy się w loży Trafford Suite na trybunie sir Bobby’ego Charltona, w której klub przygotował dla nas poczęstunek. Była okazja do wspólnych rozmów, czas na toast guinnessem za pamiętny dzień. Widok z loży na boisko jest wspaniały. Była więc szansa, aby rzucić jeszcze okiem na legendarne boisko, na którym też zapisaliśmy swoją historię.
Po imprezie rozeszliśmy się w swoją stronę. Teatr Marzeń pozwolił jeszcze raz spełnić marzenia, tym razem pozwalając doświadczyć zupełnie wyjątkowej perspektywy. Wspomnienia z tego dnia zostaną ze mną do końca życia, a przy okazji kolejnej wizyty na meczu Manchesteru United będę mógł dumnie powiedzieć: „Zagrałem na Old Trafford”. Chyba znów muszę się uszczypnąć. Futbol, cholera jasna!





