Jak dobrze, że sir Alex Ferguson jest trenerem piłkarskim, a nie właścicielem domu mody. Gdyby było odwrotnie, zapewne w 2003 roku nie wyłożyłby na stół 17,5 miliona euro, aby pozyskać osiemnastoletniego chuderlaka z makaronem na głowie i aparatem na zębach. Na szczęście walory sportowe miały tutaj pierwszeństwo i Manchester United ubił prawdopodobnie najlepszy interes w historii klubu.
» Wielu kibiców Manchesteru United widzi w Memphisie Depayu nowego Cristiano Ronaldo
Żarty żartami, ale tęsknota za erą Ronaldo jest wśród sympatyków United aż nadto widoczna. Wystarczy rzucić okiem na komentarze dotyczące ewentualnego powrotu Cristiano na Old Trafford. Pomysł ten podzielił kibicowską brać na dwa obozy: tych, którzy otwarcie go popierają, oraz tych, którzy umiejętnie się z tym kryją. Prawda jest jednak taka, że jest to scenariusz mało prawdopodobny, bo dopóki Ronaldo ma siłę kopnąć piłkę w stronę bramki, nigdzie się ze stolicy Hiszpanii nie ruszy.
Czy to oznacza, że Manchester United jest skazany na przeciętność? Czy pozostaje nam odtwarzanie w kółko powtórek wieczoru z Moskwy i salwy śmiechu po jedenastce Johna Terry’ego, podczas gdy Chelsea zgarnia kolejny mistrzowski tytuł? Był taki moment w poprzednim sezonie, gdy powyższy scenariusz chodził mi po głowie. Ilekroć siedziałem przed telewizorem i patrzyłem na grę argentyńskiego pozoranta z siódemką na plecach, zastanawiałem się, czy aby na pewno sprawy idą w dobrym kierunku.
A potem pojawił się Depay.
Na Old Trafford zawitało nie tylko gorące nazwisko i dobry znajomy Louisa van Gaala. Boss sprowadził charakternego i piekielnie zdolnego zawodnika, który w dodatku ma w sobie więcej DNA Manchesteru United niż nam się wydaje. Jednym z jego mentorów w reprezentacji Holandii był Ruud van Nisterlooy, który dziurawił siatki jeszcze zanim Memphis pojawił się na świecie. Jak się później okazało, panowie rozmawiali ze sobą nie tylko na temat dryblingu i wykańczania akcji. Ruud chętnie doradzał mu w sprawie transferu do Anglii, bo akurat jak mało kto wiedział, z czym to się je. Tak samo jak Depay, zamienił niegdyś Eindhoven na Manchester, a pięcioletnią przygodę w drużynie sir Alexa do dziś wspomina z rozrzewnieniem.
Młody Holender czerpał wzorce również z Cristiano Ronaldo. Gdy Portugalczyk debiutował w spotkaniu z Boltonem, Memphis miał dziewięć lat i przenosił się z lokalnego VV Moordrecht do nieco bardziej znanej Sparty Rotterdam. Dopiero zaczynał swoją przygodę z piłką i nie mógł spodziewać się, że za nieco ponad dekadę pójdzie w ślady starszego kolegi, stawiając stopę na murawie Old Trafford. Był tylko jednym z wielu dzieciaków, które marzyły o wielkiej karierze i własnym miejscu na kartach historii.
Kibice z miejsca zaczęli porównywać obu zawodników. Złośliwi twierdzą, że to akt desperacji i powtórka sprzed sześciu lat. Wtedy w buty Ronaldo ludzie próbowali wepchać siłą Naniego, oczekując od niego spektakularnej gry i czterdziestu bramek w sezonie. Na Old Trafford wciąż wyglądają przyjścia mesjasza z siódemką na plecach, a upatrywanie go w osobie Memphisa wcale nie jest bezpodstawne. Tym bardziej, że jego życiorys i ten należący do Ronaldo mają wiele wspólnych mianowników.
Pierwszym z nich jest trudne dzieciństwo. Ojcem Depaya był Ghańczyk, który zostawił jego matkę zaraz po czwartych urodzinach syna. Od tamtej pory Memphis miał pod górkę, a jego nastoletnie życie naznaczone było gniewem wobec taty. Na boisku potrafił skanalizować swoje negatywne emocje i wzbić się ponad przeciętność, ale poza nim nie było już tak różowo. Podobnie jak Ronaldo, któremu zdarzyło się nawet wylecieć ze szkoły za rzucanie krzesłem w nauczyciela, Memphis do aniołków nie należał. Po przejściu do akademii PSV zapracował na opinię skomplikowanego dzieciaka, sprawiającego problemy wychowawcze. Podobne zdanie miał o nim nawet psychoterapeuta, który swojego czasu współpracował z Memphisem, opisując postawę chłopaka podczas zajęć jako „pełną gniewu”.
Emocje związane z rozstaniem rodziców towarzyszą mu zresztą po dziś dzień. Potwierdza to wymowny gest z 2012 roku, kiedy to piłkarz zrezygnował z grania w koszulce z nazwiskiem Depay na plecach. Nosił je po ojcu, z którym od lat nie utrzymuje kontaktu, więc woli się z nim nie identyfikować. Duży wpływ miał na niego dziadek od strony matki, który zastępował nieobecnego tatę. Nieustannie pilnował swojego wnuka, aby ten nie zszedł na złą drogę, dając mu stabilność i poczucie bezpieczeństwa. W końcu jednak i on zniknął z jego życia, umierając dzień po piętnastych urodzinach Memphisa. Chłopak długo nie mógł się otrząsnąć, ale w końcu jego smutek ustąpił miejsca determinacji. Teraz to właśnie dla dziadka zdobywa bramki i nic dziwnego, że to jemu poświęcił jeden ze swoich tatuaży na lewym ramieniu.
Atramentowe malowidła na jego ciele to zresztą temat na osobny artykuł. Są symboliczne i nawiązują do życiowych doświadczeń. Każdego ranka, gdy Memphis przegląda się w lustrze, widzi napis „Dream Chaser” na swoim torsie. To właśnie pogoń za marzeniami stała się jego życiową maksymą, powtarzaną co dzień mantrą, a słynny tatuaż ma mu o niej przypominać. Pod tym względem Depay pasuje do Manchesteru jak ulał, bo gdzie jak nie w Teatrze Marzeń miałby się spełniać młody piłkarz z takim mottem i wielkimi ambicjami?
Sobotni mecz United z Tottenhamem na swój sposób był dla mnie podróżą w czasie. Na wypełnionym po brzegi Old Trafford znów unosił się znany z minionej dekady zapach nadziei i wielkich oczekiwań. Oczekiwań, które wydały mi się bardzo realne, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Depaya wyłaniającego się z tunelu. Wyszedł jako ostatni, z niewidzialnymi arbuzami pod pachą i wzrokiem kilera, który posyłał rywalom jasny sygnał, że lepiej z nim nie zadzierać. Do złudzenia przypominał mi właśnie Ronaldo, w którego oczach płonął ten sam ogień, i który potem robił z rywali marmoladę. Memphis twierdzi, że nie podobają mu się porównania do starszego kolegi, że chciałby napisać swoją własną historię. Mimo to, prosząc o numer siedem, dyskretnie puścił nam wszystkim oczko, dając jasno do zrozumienia, że z przyjemnością podejmie wyzwanie.
Podobieństwa między Depayem i Ronaldo nie kończą się jednak na biografii i wychodzeniu z tunelu. Memphis daje nadzieję na to, że znów będziemy oglądać efektowne rajdy i pojedynki na pełnej szybkości, bo to piłkarz z niesamowitym ciągiem na bramkę. Nie boi się wejść między trzech rywali, choć nie angażuje się w drybling tak często jak Ronaldo i arsenał zwodów też ma mniej pokaźny. Posiada jednak solidny argument w postaci siły, która w połączeniu z szybkim przebieraniem nogami może nam dać mieszankę wybuchową.
Niektórzy w klubie byli pozytywnie zaskoczeni jego tężyzną fizyczną. Korespondent Manchesteru United Lou Macari przyznał niedawno, że na przedsezonowym tournée spodziewał się zobaczyć wątłego chłopaka. Jakież było jego zdziwienie, gdy w szatni pojawił się silny jak czołg 21-latek, który bicepsem mógłby rozbijać kokosy… Nie od dziś wiadomo, że Murzyni są lepszymi sportowcami, więc afrykańskie korzenie zrobiły swoje. Podobnie zresztą było w przypadku Ronaldo, którego czarnoskóra prababka miała znacząco wpłynąć na jego siłę i wydolność. Co ciekawe, według internetowych przeliczników wskaźnika BMI Depay ma lekką nadwagę, a jego wartość jest mocno zbliżona do tej, którą może pochwalić się CR7. O starcia Memphisa z obrońcami możemy być więc spokojni, bo pod względem fizycznym wpisuje się w kanony Premier League niemalże doskonale.
Van Gaal zainwestował więc w gotowy produkt, który wciąż ma jednak przyjemną dla oka metkę młodego talentu. Trafił w gusta zarówno tych, którzy oczekują wielkich nazwisk, jak i tych nieco bardziej konserwatywnych, którzy transferów w stylu di Marii woleliby już nie oglądać. Z jakiegoś powodu nie obawiam się, że projekt Memphis może nie wypalić. Nie sądzę, by podzielił los Naniego, którego przygniotła presja oczekiwań, i który do liczb wykręcanych przez swojego rodaka nigdy się nie zbliżył. W przeciwieństwie do niego Depay już udowodnił, że potrafi strzelać jak z karabinu i teraz musi tylko przenieść tę formę na angielskie boiska.
Boję się natomiast tego, co może nastąpić po wielkim wystrzale jego formy. Manchester United jest trochę jak Jennifer Aniston. Niby piękna, niby wszyscy są w niej szaleńczo zakochani, ale gdy przychodzi co do czego, zostawiają ją dla Angeliny. Tak było z Ronaldo, który najpierw po pojawieniu się oferty z Realu zaczął bredzić coś o marzeniach z dzieciństwa, a potem spakował mandżur i całował cudzy herb. Niepisana zasada głosi, że piłkarski Brad Pitt i tak zawsze odchodzi do Madrytu, a Manchester musi zadowolić się Vincem Vaughnem.
Gdyby odpowiedzialność była sztangą, Ronaldo byłby mistrzem w jej dźwiganiu. Co tydzień chwytał gryf i wyciskał raz za razem, wysoko ponad głowę. Odkąd odłożył ciężar sześć lat temu, jego następcy nie byli w stanie podnieść go z ziemi, ale wreszcie pojawił się odpowiedni kandydat. Teraz Memphis musi jedynie zrobić podrzut i zacząć pompowanie, abyśmy mogli z radością liczyć powtórzenia.
Możliwość komentowania tego newsa jest już niemożliwa, z powodu upłynięcia 7 dni od czasu jego dodania.
Wszystkie komentarze są własnością ich twórców. Serwis
nie ponosi żadnej odpowiedzialności za treści komentarzy. W przypadku nagminnego łamania zasad netykiety osoby będą banowane bez możliwości odwołania.