Są dziennikarze sportowi, których lubię czytać, ale nie lubię słuchać i są dziennikarze sportowi, których lubię słuchać, ale nie lubię czytać. Idealnym przykładem jest Przemysław Rudzki, do którego głosu i stylu komentowania wciąż nie mogę się przekonać, ale za to uwielbiam czytać jego bloga – facet potrafi pisać. Pisać też potrafi Marcin Rosłoń, którego komentarz naprawdę lubię. Problem z nim jest jednak taki, że jak będzie pisał głupoty, to w końcu niektórzy się do niego zrażą.
Do czego zmierzam? Marcin Rosłoń ma bloga na stronie Canal + i dodał przedsezonowy wpis, poświęcając jeden z akapitów zaczynającej się w sobotę lidze angielskiej. Pewien fragment uświadomił mi, że początek sezonu jest już naprawdę blisko.
„(…) zacieram ręce jak pomyślę, że AVB jest znów w Londynie, Arsenal ma Lukasa Podolskiego, Chelsea Edena Hazarda, że Man City wchodzi w nową kampanię jako zdobywca Tarczy Wspólnoty, a to w Anglii zły omen w kontekście walki o tytuł mistrzowski. Widziałem Czerwone Diabły w towarzyskim meczu w Goeteborgu z Barceloną i nie sądzę, żeby od strony Old Trafford wiało ku City największe zagrożenie. Cieszę się, że są w elicie Młoty i Święci, marzę o Liverpolu, który zagra pięknie, liczę więc na Brendana Rodgersa. My Friend Łukasz Fabiański jest zdrowy, fruwa w bramce, rywalizuje z Wojtkiem Szczęsnym, nadal myśli o transferze, ale Boss Wenger na razie oferty wpływające do klubu odrzuca. Szczegółów nie znam. Fabian chwali Santiego Cazorlę, Wenger chyba trafił z wielkim transferem” – pisze Marcin Rosłoń.
Brzmi znajomo, nie?
Arsenal w tym sezonie będzie inną drużyną, dokonał ciekawych transferów, Arsene Wenger ma zamiar w końcu przerwać okres … (wstaw odpowiednią liczbę) lat bez trofeum. Chelsea jest mocna, bo szalała na rynku transferowym, no i przede wszystkim chce skończyć dominację Manchesterów. Tottenham jest fajny, ma fajnych zawodników i może coś ugrać. Liverpool to jest w dalszym ciągu Liverpool, nieważne, że od wielu lat nic nie grają, ale to marka, to historia, to You’ll Never Walk Alone – mają także nowego trenera, więc na pewno będzie miał fantastyczne wejście. Manchester United? Czerwone Diabły są słabe, bo mają stary skład, nie mają gwiazd, a na rynku transferowym nie poszaleli, bo kupili tylko tanio Shinjiego Kagawę – to, że sami przegrali sobie sezon nic nie znaczy, bo City jest od niedawna wielkie, a United stało się już małe.
Nie pamiętam sezonu, w którym dziennikarze i kibice innych drużyn nie skreślali Manchesteru United zanim oni właściwie zaczęli grać w piłkę. Przed każdym z nich głośno zapowiadają koniec drużyny sir Aleksa Fergusona, patrząc jednocześnie z optymizmem na drużyny, które od kilku lat mocno zawodzą i ich jedynym sukcesem tak naprawdę są serie kilku/kilkunastu zwycięskich meczów z ligowymi średniakami.
Pisanie o Arsenalu znajdującym się w gronie faworytów mnie denerwuje, ale się do tego przyzwyczaiłem, bo wiem, że Polacy nie do końca są tutaj obiektywni (wiadomo, Szczęsny, Fabiański, od niedawna Podolski, no i szanowany Wenger). Liverpool żyje przeszłością, tak jak niektórzy żyją sentymentem do Jerzego Dudka. Boli za to czytanie o tym jak Chelsea ma powalczyć z Manchesterami o mistrzostwo, bo przecież jest mistrzem Europy.
Tak, jest mistrzem rozgrywek, w których poważna piłka trwa dwa miesiące i można je wygrać mając odrobinę szczęścia, natomiast jest także szóstą drużyną w swojej własnej lidze, gdzie przez dziewięć miesięcy rozgrywa się mecze co tydzień, czasem nawet co kilka dni. Nie od dziś mówię, że to liga pokazuje siłę drużyny, nie rozgrywki pucharowe – dlatego uważam, że nazywanie Chelsea najlepszą ekipą w Europie (choć niby oficjalnie można…) jest śmieszne. To tak jakby mówić, że Portsmouth było najlepszą angielską drużyną 2008 roku, bo wygrało Puchar Anglii.
Czemu Chelsea ma takie grono „przedsezonowych zwolenników”? Chyba tylko dlatego, że ich skład został wzmocniony trzema zawodnikami, na których trzeba było wydać 62 miliony funtów. Menedżer? Żadna osobowość – zakład, że zostanie zwolniony w trakcie sezonu? Nikt nie pamięta, że w lidze zdobył 18 punktów w 11 meczach (bilans 5-3-3), bo wszyscy pamiętają, że wygrał Ligę Mistrzów, choć przecież nie miał w tym żadnego udziału. Wybierał najlepszych zawodników, których każdy z nas by wybrał, a jego odprawa taktyczna wyglądała pewnie tak, że kazał każdemu grać tak, jak umie najlepiej.
Roberto Di Matteo był trenerem tymczasowym i, choć dostał normalny kontrakt, trenerem tymczasowym w moich oczach pozostanie – wiadomo, nie odmawia się, ale szczerze zastanawiam się czy sam się nie wystraszył czekającego go zadania. Dał wolną rękę piłkarzom w rewanżu z Napoli, z Benfiką mało kto miałby problemy, a wyniki z Barceloną i Bayernem były efektem niesamowitego szczęścia i wewnętrznej mobilizacji zawodników, którzy wiedzieli, że nie mają szans na mistrzostwo kraju, a dodatkowo czuli, że tylko zwycięstwo w Lidze Mistrzów jest ich szansą na grę w tych rozgrywkach w nowym sezonie. Zamienili André Villasa-Boasa na Roberto Di Matteo, cóż… bardzo prawdopodobne, że ten właśnie André Villas-Boas zajdzie im za skórę w nadchodzącym sezonie, bo to właśnie jego Tottenham będzie walczył z jego byłą Chelsea o czwarte miejsce.
Możecie pisać, że mylę się co do Roberto Di Matteo, ale właśnie ten sezon da odpowiedź, bo poprzedni z powodu jego asekuracyjnego podejścia nie miał prawa dać jakiejkolwiek odpowiedzi. Był trenerem tymczasowym, przejściowym, który miał bez problemu dociągnąć drużynę do końca sezonu. Zrobił to, przy okazji wygrał całkiem prestiżowe rozgrywki, ale właśnie szczęściem, a nie umiejętnościami, o czym pukający się teraz w głowę przekonają się w połowie sezonu, kiedy do nich dojdzie wiadomość o zwolnieniu Włocha przez Romana Abramowicza. Gdyby John Terry w pamiętnym meczu w Moskiwe trafił piłką 5 centymetrów w lewo, Avramowi Grantowi zaoferowany zostałby nowy kontrakt. Każdy przyzna, że trenerem jest mizernym, a strzał Terry’ego nie miałby wpływu na jego umiejętności. Tak samo niewykorzystany karny Bastiana Schweinsteigera sprzed trzech miesięcy…
Ja rozumiem, że przeciwnicy ligi hiszpańskiej lubią na każdym kroku podkreślać wyższość ligi angielskiej, ale mylą oni dwa pojęcia: silna drużyna i faworyt. Faworytów do triumfu jest dwóch, czasem trzech. W Premier League, nie inaczej niż w Hiszpanii, faworytów też jest dwóch – Manchester City i Manchester United. Wiadomo, różnica między drugim a trzecim miejscem nie jest tak duża jak w La Liga, ale już mniej więcej od Świąt Bożego Narodzenia tabela mówi nam jakie dwie drużyny powalczą w drugiej części sezonu o mistrzostwo, a jaka grupa będzie się biła o awans do Ligi Mistrzów. Nie wierzę, że klub z innego miasta niż Manchester będzie na finiszu w gronie dwóch najlepszych angielskich zespołów.
Możliwość komentowania tego newsa jest już niemożliwa, z powodu upłynięcia 7 dni od czasu jego dodania.
Wszystkie komentarze są własnością ich twórców. Serwis
nie ponosi żadnej odpowiedzialności za treści komentarzy. W przypadku nagminnego łamania zasad netykiety osoby będą banowane bez możliwości odwołania.