Kilkanaście dni temu Manchester United ograł na wyjeździe 2:1 Liverpool FC, co sprawiło, że w sektorze zajmowanym przez kibiców Czerwonych Diabłów zapanowała niespotykana radość. Wśród nich znalazło się dwóch przedstawicieli MUSC Poland. Przedstawiamy relację jednego z nich.
» MUSC zalicza kolejne wyjazdy
Relacja
O tym, że będę miał możliwość kupna biletu na wyjazdowy mecz z Liverpoolem, dowiedziałem się dosłownie niecałe 2 dni przed tym wydarzeniem. Była to dla mnie wspaniała wiadomość, od razu skontaktowałem się z Prezesem, żeby ustalić szczegóły wyjazdu.
Umówiliśmy się, że Wojtek zatrzyma się u mnie, skąd z samego rana w sobotę, wyruszymy na Anfield. Jednak, jak wiadomo, my Polacy to naród, który z każdej okazji zrobi świetny pretekst do napicia się czegoś mocniejszego, więc zrobiliśmy podobnie. Jako, że podczas miłej rozmowy przy piwie czas mija szybko, więc nawet się nie obejrzeliśmy, gdy na zegarku wybiła 3 rano. W głowie mieliśmy już niezły mętlik od alkoholu, a rano trzeba było wstać.
Pobudka o ósmej rano (dobrze, że Prezes to ranny ptaszek, bo sam na pewno bym nie wstał) śniadanie, kawa i ruszamy w kierunku Liverpoolu. Na miejsce dojechaliśmy przed godziną 10, gdzie zastaliśmy pustki. Znikome ilości kibiców i mnóstwo wolnych miejsc parkingowych.
Postanowiliśmy zwiedzić okolice stadionu, lecz tak naprawdę, nic ciekawego zobaczyć tam nie można. Odwiedziliśmy jeszcze miejsce uczczenia pamięci Hillsborough i skierowaliśmy kroki do pierwszego otwartego pubu, gdzie wręcz roiło się od sympatyków drużyny z Anfield Road. Byliśmy ubrani po cywilnemu, więc, nie ujawniając swojej przynależności, spokojnie delektowaliśmy się zimnym browarkiem czekając na otwarcie bram.
Po przejściu bramki wiedzieliśmy, że jesteśmy wśród swoich: głośne śpiewy przed stadionowymi sklepikami dawały nam wyobrażenie, że podczas meczu nie będziemy cichą grupką kibiców. Po wejściu na trybuny przywitał nas jeszcze głośniejszy doping i już było wiadomo, że atmosfera na meczu będzie wspaniała. W takim klimacie oczekiwanie na pierwszy gwizdek minęło bardzo szybko.
Zaczęło się, drużyny wbiegają na boisko. Wydaje mi się że większa wrzawa miała miejsce, gdy wbiegało United.
Oprawa rozpoczęcia meczu robiła wrażenie, gospodarze się postarali, nawet Evra i Suarez postanowili podać sobie ręce, więc atmosfera była wyjątkowa.
Pierwsze minuty spotkania nie powalały na kolana, potem niewiele się zmieniło, co zapowiadało, że widowisko będzie podobne do tych, jakie ostatnio graliśmy na Anfield. Na szczęście nasi kibice nie zawodzili. Na pewno w tej kwestii miejscowi nie mieli nad nami przewagi, choć z transmisji TV można wnioskować inaczej. Teraz już wiem, że telewizja kłamie. Mimo nie najlepszej postawy naszych, my kibice byliśmy coraz głośniejsi. Czerwona kartka Jonjo Shelveya dała nam dodatkowego powera, który w połączeniu wraz z jękiem zawodu fanów rywali, dodawał nam sił do pieprznięcia. Jednak na boisku nie było widać wielkiej poprawy.
Po przerwie, wiedząc, że gramy w przewadze, byliśmy niemal pewni, że pierwsza wygrana tutaj od pięciu lat jest kwestią czasu i chyba nikt nie spodziewał się tego, co stało się w 46. minucie.
Nasze trybuny zamarły, nikt wtedy nie wydawał żadnego dźwięku. Nasz Prezes stratę gola przeżywał na swój sposób. W proteście przeciwko słabej grze naszych, postanowił dalszą część meczu stać plecami do murawy. Na szczęście szybka odpowiedź i eksplozja radości w sektorze United spowodowała, że postanowił obrócić się o 180 stopni i znów żyć w zgodzie z Czerwonymi Diabłami.
Atmosfera na trybunach była wspaniała. Pewnie niejednego z nas, mając w pamięci ostatnie lata, utrzymanie tego wyniku w pełni zadowalało, lecz eksplozja radości po podyktowaniu karnego wydawała się sięgać zenitu. Potem czekanie na wyrok, czas jakby stał w miejscu, a nasz sektor przycichł. Co działo się potem, ciężko nawet sobie wyobrazić, nie potrafiłbym tego opisać, więc nawet nie będę próbował. Od tej chwili wiedzieliśmy, że trzy punkty są nasze, a śpiewy stawały się coraz głośniejsze.
Pięć minut przed końcem pierwsi kibice drużyny przegrywającej zaczęli opuszczać stadion. Uwierzcie, że przy naszym śpiewie, skierowanym właśnie do nich, widać było po ich twarzach, że nie było im łatwo. Im mniej ich zostawało na stadionie, tym bardziej mogliśmy zauważyć, jak bardzo boli ich porażka. Gesty w naszym kierunku ( ruch ręki w gore i w dół), które, jak mniemam, miały nas uświadomić, że jesteśmy... sami wiecie kim, nie robiły na nas wrażenia. Śpiewając i bawiąc się, czekaliśmy, aż otworzą się bramy zdobytej przez nas twierdzy.
Po około 15 minutach mogliśmy opuścić stadion i w eskorcie policji udać się w kierunku samochodu. Po drodze Wojtek musiał posilić się dumą brytyjskiej sztuki kulinarnej, jaką z pewnością jest ryba z frytkami, przygotowana przez panią z wąskimi oczkami i żółtą cerą.
Następnie postanowiliśmy odwiedzić naszego ambasadora w Manchesterze - PRIMUSA. Miejscem spotkania był Bishop, gdzie obejrzeliśmy drugą połowę meczu Man City vs Arsenal, którego wynik wprawił nas w jeszcze lepszy humor. Potem udaliśmy się do rekomendowanego przez PRIMUSA pubu, gdzie spędziliśmy jeszcze trochę czasu, delektując się swoimi ulubionymi napojami. Mnie, ponieważ została jeszcze droga powrotna do domu, przypadła kawa.
Po dwóch godzinach spędzonych w świetnej atmosferze, nadszedł czas rozstania. Ja udałem się w drogę powrotna do domu, a Prezes został wraz z PRIMUSEM.
Relację przygotował Otik
Przedstawiciele Manchester United Supporters Club Poland byli także na spotkaniach z Tottenhamem Hotspurs oraz CFR Cluj. Relacje przedstawimy niebawem.
Możliwość komentowania tego newsa jest już niemożliwa, z powodu upłynięcia 7 dni od czasu jego dodania.
Wszystkie komentarze są własnością ich twórców. Serwis
nie ponosi żadnej odpowiedzialności za treści komentarzy. W przypadku nagminnego łamania zasad netykiety osoby będą banowane bez możliwości odwołania.