Przy stanie 3-0 dla Chelsea na usta cisnęły mi się same soczyste określenia, które w słowniku języka polskiego figurowałyby pod literą „K”. W pierwszej połowie przeciętna gra i głupio stracona bramka, zaś po przerwie dwa proste, które posłały na deski mistrzów Anglii.
» Javier Hernandez w meczu z Chelsea dał Manchesterowi United cenny punkt
Na szczęście Manchester United po raz kolejny udowodnił, że wykończenie go to nie taka prosta sprawa i niczym filmowy Rocky Balboa pozbierał się na tyle szybko, że zdołał popsuć humory gospodarzom.
Niezdecydowanie Czerwonych Diabłów w polu karnym Chelsea okazało się zbawienne. Najpierw Patrice Evra, a potem Danny Welbeck zahaczyli o postawione w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie nogi rywali, a Howard Webb bez wahania wskazywał na "wapno".
Wayne Rooney z dziecinną łatwością pokonywał Petra Cecha, przywracając mistrzom Anglii nadzieję na coś, co jeszcze kilkanaście minut wcześniej wydawało się pomysłem szaleńca.
Wprowadzenie Paula Scholesa i Javiera Hernandeza zaowocowało ożywieniem gry ofensywnej. Prawda jest taka, że Paul nawet nie musi nic robić. Jego obecność na boisku wystarczy, aby cała drużyna dostała skrzydeł. Jednakże Anglik do stania na murawie się nie ograniczał, raz po raz rozpruwając obronę Chelsea długimi podaniami, które potwierdziły, że laser w jego stopie nadal działa.
Kolejny ze zmienników zagrał w swoim stylu. Hernandez nie jest drugim Berbatowem, z trudem przychodzi mu zastawianie piłki, uderzanie z dystansu czy walka w powietrzu. W tym jednym, najważniejszym momencie Grochu zrobił jednak to, co do niego należało - wykończył akcję, która dała United cenny remis.
Mimo, że w drugiej odsłonie najczęściej towarzyszącym nam uczuciem była euforia, patrząc na spotkanie jako całość można przyczepić się do wielu rzeczy. Oto kilka wniosków wysnutych przez przeciętnego kibica po pasjonującym spotkaniu, które na długo zapadnie wszystkim w pamięć.
Hernandez niczym skalpel
Porównanie do tego ostrego jak brzytwa narzędzia nie jest przypadkowe. Chicharito przez cały mecz może dawać kibicom powody do rzucania w niego mięsem, żeby później w jednej akcji spłacić swój dług. Na indywidualne rajdy z jego strony liczyć nie można, ale kiedy meksykański partyzant wyskoczy niczym cień zza pleców obrońców i znajdzie się na czystej pozycji, to można być pewnym, że z chirurgiczną precyzją pośle piłkę do siatki.
Naspeedowani
Fatalna sytuacja, postawienie wszystkiego na jedną kartę i ... sukces! Skąd my to znamy? Czerwone Diabły to obok polskich szczypiornistów jedni z najlepszych reżyserów emocjonujących końcówek. Czasami odnoszę wrażenie, że kiedy gra układa się w miarę dobrze, nasi ulubieńcy zbyt dużo myślą. Kiedy zaś są podstawieni pod ścianą, górę biorą emocje i nie ma kalkulowania. Dopiero wówczas możemy zaobserwować prawdziwe piłkarskie gryzienie trawy. Może trzeba zastanowić się nad zaapelowaniem do FA, aby United każdy mecz rozpoczynało ze stratą trzech goli...
Błędy w komunikacji
Niestety gra obronna była dzisiaj do... niczego. Przy golach Chelsea w drugiej połowie defensorzy poszli chyba na grzyby, bo i Juan Mata i David Luiz mieli tyle wolnego miejsca, że zamiast od razu uderzać mogliby równie dobrze zgasić piłkę, zrobić dziesięć żonglerek, a dopiero potem wsadzić De Gei bramkę, najlepiej z przewrotki.
Martwi też trochę fakt, że pomiędzy obroną a bramkarzem nie ma dobrej komunikacji. Przy samobóju Evansa brak było zdecydowania oraz asekuracji najbardziej newralgicznej strefy pola karnego, czyli pola bramkowego. Wystarczyło, że Sturridge posłał piłkę pomiędzy de Geę a Evansa, a młodzi piłkarze United sami strzelili sobie gola. Mam jednak nadzieję, że wszyscy wyciągną z tych trzech klopsów daleko idące wnioski, a powrót Vidića na środek defensywy przestanie być koniecznością.
Hiszpański paradoks
Można powiedzieć, że w końcówce De Gea uratował ten remis dla Manchesteru United. Hiszpan popisał się kapitalnymi interwencjami przy strzałach z dystansu Maty oraz Cahilla. Kolejny raz sprawdził się pogląd, że w prostych sytuacjach David daje ciała, ale potrafi przy tym obronić strzały nie do obrony. Z dwojga złego lepiej w tę stronę - De Gei łatwiej będzie popracować nad niedociągnięciami niż od podstaw uczyć się wyciągania prawdziwych torped.
Inżynieryjna zagwozdka
Choć czasy drewnianych strzech już dawno przeminęły, blaszane poszycie dachu Stamford Bridge nie wytrzymało trudów tej zimy. Realizator nie omieszkał poświęcić chwili na pokazanie strumienia wody, który ochoczo spływał sobie z góry stadionu. Na szczęście kapało na nieużywaną część murawy, a nie na kibiców. Widząc taką sytuację fani z pewnością nie czuli się zbyt pewnie. I jak tu dziwić im się, że zaczęli opuszczać trybuny przed ostatnim gwizdkiem? Miejmy nadzieję, że następnym razem zima londyńczyków nie zaskoczy.
Możliwość komentowania tego newsa jest już niemożliwa, z powodu upłynięcia 7 dni od czasu jego dodania.
Wszystkie komentarze są własnością ich twórców. Serwis
nie ponosi żadnej odpowiedzialności za treści komentarzy. W przypadku nagminnego łamania zasad netykiety osoby będą banowane bez możliwości odwołania.