Jest jedna rzecz, której Sir Alex Ferguson nie potrafi. Mimo całego mojego uwielbienia i szacunku dla Bossa, on nigdy nie był dobry w zarządzaniu bramkarzami.
Mecz z Reading był piątym z rzędu, który David de Gea spędził na ławce rezerwowych. Bramkarz, który w październiku i listopadzie prezentował kapitalną grę i tylko przez niegroźny uraz został wyeliminowany z meczu przeciwko Norwich, nagle usłyszał, że zdaniem Bossa numerem jeden do bramki United jest teraz Lindegaard. To nie jest dobre dla drużyny, to nie jest zdrowe, a przede wszystkim - to nie jest sprawiedliwe. I dowodzi, że Sir Alexowi nie po drodze z bramkarzami.
Tak naprawdę van der Sar trafił się Manchesterowi United jak ślepej kurze ziarno. Sprowadzenie w 2005 roku niemal 36-letniego Holendra było bardziej aktem desperacji Fergusona, niż przemyślanym ruchem. Edwin na Old Trafford wcale "wypalić" nie musiał. Dokładnie tak, jak nie wypaliło wielu innych dobrych golkiperów, którzy próbowali wejść w rolę Petera Schmeichela.
Od odejścia Duńczyka aż do zatrudnienia van der Sara Ferguson konsekwentnie udowadniał, że bramkarzami zarządzać nie potrafi, że nie ma do nich ręki, podejścia i cierpliwości. Jak nigdy w swojej karierze babole do bramki United przepuszczał solidny Bosnich, ocierający się o reprezentację Włoch Massimo Taibi zachowywał się w bramce jak patałach, z presją - mimo kapitalnego początku - nie poradził sobie Tim Howard.
Nawet genialny Fabien Barthez był cieniem samego siebie z reprezentacji Francji, Marsylii czy Monako. Sir Alex nigdy nie miał problemu ze znalezieniem klucza do psychiki wybitnych piłkarzy; najlepszym przykładem Eric Cantona. Ale odblokować jego rodaka Bartheza nie potrafił. Z drugiej strony, nie umiał też konsekwentnie postawić na Howarda, który do dziś solidnie broni w idącym w górę tabeli Evertonie. A konsekwencja to w pracy z bramkarzami podstawa.
Tymczasem w United od sezonu 1999/2000 aż do przybycia van der Sara bywały sezony, w których mecze rozgrywało czterech i więcej golkiperów. Fergie z uporem maniaka stosował zabójczą na tej pozycji rotację. Miotał się między Bosnichem, van der Gouwem i Taibim, mając wybitnego specjalistę Bartheza eksperymentował z przeciętnymi Carrollem i Ricardo. W końcu charyzmatycznego Francuza (dosłownie) wyrzucił z bramki, ale do ściągniętego w jego miejsce Howarda szybko stracił zaufanie i znów zaczął wstawiać między słupki Carrolla...
Nie umiał nawet Fergie wybrać jednego zastępcy, gdy kontuzjowany był van der Sar, bez sensu żonglując Tomkiem Kuszczakiem i Benem Fosterem. I jednego, i drugiego, wypędził w ten sposób z Old Trafford. A obaj wciąż demonstrują poziom nie gorszy, niż broniący w ostatnich meczach bramki United Anders Lindegaard. W Duńczyka jako numer jeden nie wierzy nikt - na czele ze Schmeichelem. Nikt, poza Sir Alexem.
Tymczasem talent Davida de Gei zdają się widzieć wszyscy poza Sir Alexem. W 13 meczach w tym sezonie Hiszpan puścił 16 goli, jego rywal - 17 w 10. Nie twierdzę oczywiście, że Lindegaard to zły bramkarz. Jest bardzo solidnym, ligowym specjalistą, kimś na poziomie Kuszczaka, Fostera, Carrolla czy Taibiego. Ale 28-letni Duńczyk gwiazdą nigdy nie zostanie. 22-letni de Gea - może, o ile tylko wreszcie dostanie szansę od trenera. Szansę prawdziwą, bez smętnego biadolenia o młodym wieku, doświadczeniu, grze na przedpolu i odstawiania na ławkę po każdym wydumanym błędzie.
Ta "rywalizacja" jest mocno niesprawiedliwa, bo na pierwszy rzut oka widać, że de Gea przerasta konkurenta pod każdym względem: umiejętności, talentu, pewności w grze. United ma w klubie prawdziwy diament, który może być podporą klubu na długie lata. Dlatego czasem zastanawiam się, czy nie jest to aby celowa zagrywka Fergusona, by młodego Hiszpana zmobilizować, dołując go. Wmawiając mu, że jest gorszy od przeciętnego Duńczyka, zmusić do bardziej wytężonej pracy.
Ale Sir Alex zdaje się zapominać, że ta metoda nie sprawdziła się nawet u kochającego United bezbrzeżną miłością Davida Beckhama (czytaliście biografię?). Tymczasem de Gea jak do tej pory nie ma nawet pół powodu, by Manchester United kochać, ma natomiast co najmniej tuzin by czuć się sfrustrowanym i niesłusznie pomijanym. Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby za rok-dwa wyfrunął z powrotem do Hiszpanii. Na przykład do Realu Madryt, gdzie mógłby spokojnie uczyć się pod okiem autentycznie lepszego od siebie Casillasa, by potem zająć jego miejsce.
Bo De Gea krytykom - ani Fergusonowi - nie musi już udowadniać, że mu się chce. We wszystkich meczach tego sezonu, w których występował, radził sobie dobrze, często broniąc niemożliwe strzały. Pokazał, że potrafi już porozumieć się z obrońcami, popracował na siłowni, poprawił grę na przedpolu. Błędy, które popełniał, zdarzają się każdemu bramkarzowi. Z Lindegaardem włącznie, choć Duńczyk publicznej bury nigdy nie dostał, nie został też karnie posadzony na ławkę z powodu jednego puszczonego gola.
Jestem kibicem Manchesteru United, ale jeśli mam oglądać kolejną karierę młodego piłkarza złamaną przez niekonsekwencję i dziwną wizję bossa, to już wolę oglądać go w innym klubie. I dlatego jeśli David swej (zasłużonej) pozycji w bramce nie odzyska, to życzę mu szybkiego powrotu do Madrytu i wielkiej kariery w barwach Los Blancos. To lepsze, niż kolejne dwa-trzy lata spędzone na manchesterskiej karuzeli, bez pewności, zaufania i konsekwencji. A następnie pospieszne zastąpienie kolejnym "wynalazkiem" miotającego się między bramkarzami Fergusona.
Możliwość komentowania tego newsa jest już niemożliwa, z powodu upłynięcia 7 dni od czasu jego dodania.
Wszystkie komentarze są własnością ich twórców. Serwis
nie ponosi żadnej odpowiedzialności za treści komentarzy. W przypadku nagminnego łamania zasad netykiety osoby będą banowane bez możliwości odwołania.