Fajnie było zobaczyć piłkarzy po długiej - jak dla kibica - przerwie. Wygraliśmy 4:1, zagraliśmy miło dla oka, a na stadion przyszło 51 tysięcy widzów (Manchester City na niektóre mecze w sezonie nie jest w stanie zebrać nawet połowy tej liczby, mimo to wciąż uważają, że miasto jest pełne ich kibiców). Mam zamiar nie przesadzać zbytnio z chwaleniem zawodników, bo o poziomie tego spotkania najlepiej świadczy fakt, że Anderson przebywał na boisku 70 minut.
Najpierw chciałem powiedzieć o koszulkach, które wyglądają świetnie. Są bardzo podobne do tych z okresu 2000-2002, ale to właśnie prostota i mocny czerwony kolor (w odróżnieniu do ubiegłorocznego) powoduje, że ze smutkiem będzie nam je żegnać w maju przyszłego roku. Natomiast wyjazdówki, w niebiesko-czarne, poziome pasy, też nie są najgorsze, wyglądają tak, jak drugi komplet powinien wyglądać. Można współczuć Wayne'owi Rooneyowi, któremu dokucza się często, że jest grubszy niż kiedyś, bo jak wiemy, poziome pasy optycznie poszerzają... ale wczoraj Rooney wyglądał bardzo szczupło. Poczekajmy jeszcze aż odrosną mu włosy (musiał je obciąć, tak więc nie dziwcie się, że znów ma ich mniej niż na niektórych zdjęciach z wakacji) i będziemy mogli widzieć takiego Rooneya jak na Euro 2004.
Rooney z Berbatovem od początku meczu marnowali okazję za okazją, ale oczywiście nie ma co ich krytykować, gdyż podeszli pewnie do tego meczu jak do zwykłej treningowej rozgrywki. Brakowało celności i odpowiedniej siły, a czasem po prostu szczęścia, gdy bramkarz Revolution instynktownie rzucił się na linii bramkowej broniąc strzał Berbatova. W przerwie zastąpił ich Macheda i Owen... i co? Trzy brameczki. Owen udowodnił, że w dalszym ciągu ma umiejętność jakże przydatną dla napastnika, czyli łatwego wykorzystania dogodnej sytuacji. Jednak Macheda przejął widowisko. Szybko strzelił dwie bramki, zaraz potem miał trzy dogodne sytuacje, żeby strzelić trzecią, ale czegoś brakowało. W ogóle, patrząc na Włocha to się zastanawiam jak szybko leci czas. Jeszcze niedawno był młodziutkim Kiko, a teraz, oglądając pomeczowy wywiad, widzę jak się zmienił (zmężniał, rozrósł), taka ksywka z dzieciństwa zupełnie do niego już nie pasuje.
Jeśli chodzi o naszego wczorajszego debiutanta, Young zagrał na lewym skrzydle bardzo podobnie do Naniego, chociaż częstotliwością przechodzenia na prawą nogę przypominał Valencię. Potrafi groźnie (mocno) dośrodkować, widać od razu naszą poprawę przy wykonywaniu rzutów rożnych (a najbardziej, gdy Young już opuścił boisko i za rożnego wziął się Carrick, odgrywając piłkę przy linii bocznej na mniej więcej 40. metr). Jestem przekonany, że wiele razy w tym sezonie zobaczymy akcję między Fabio/Evrą i Youngiem, jego mieszanie nogami, celną wrzutkę i gola Hernandeza. To będzie zabójcze. A propos lewej obrony - Evra wczoraj nie grał, bo treningi rozpoczął później niż reszta drużyny (prawdopodobnie dopiero w USA), ale naprawdę nie będę zdziwiony, jeśli w przyszłym sezonie bardzo często będziemy oglądać boki obrony złożone z bliźniaków da Silva.
O czym można jeszcze wspomnieć... Giggs, który rozpoczął swój 22. sezon w seniorskiej karierze jest jeszcze bardziej siwy, bramkę Park Ji-sunga warto obejrzeć kilka razy (Obertan, po nieudanym tańcu zaprezentował nam takiego kankana, że nikt z nas nie zatęskni już więcej za Bebe... yyy, słucham?). Jeśli Tomasz Kuszczak oglądał ten mecz, to mam nadzieję, że zobaczył dlaczego to Anders Lindegaard będzie drugim bramkarzem w nowym sezonie. Naprawdę, super gra nogami Duńczyka, bardzo spokojna i dokładna w porównaniu do tego co pokazuje nam Polak (ech, znów sobie przypomniałem mecz z Blackburn w maju). Aha, no i Mike Phelan nie miał wczoraj swoich spodenek, więc jego wierne fanki z pewnością płakały...
Tymczasem w godzinach popołudniowych czasu polskiego drużyna wylatuje do Seattle, gdzie w nocy ze środy na czwartek zagra z miejscowymi Sounders. Dzisiaj o 4:10, jak szedłem spać było już jasno. Za niecałe siedem dni o tej porze będzie chwilę po pierwszym gwizdku... Ech, ciężkie godziny dla kibiców z Polski. Jednak za rok prawdopodobnie United już nie poleci, trzeci raz z rzędu, do Stanów. W RPA strefa czasowa latem jest taka sama jak u nas, a w Azji mecze w południe polskiego czasu z pewnością nie są tak męczące, jak te w USA.
Możliwość komentowania tego newsa jest już niemożliwa, z powodu upłynięcia 7 dni od czasu jego dodania.
Wszystkie komentarze są własnością ich twórców. Serwis
nie ponosi żadnej odpowiedzialności za treści komentarzy. W przypadku nagminnego łamania zasad netykiety osoby będą banowane bez możliwości odwołania.