Lubię mecze Manchesteru United z The Blues. Powiedzmy od 2006 roku. Bo wcześniej Chelsea była rywalem na poziomie dzisiejszego Tottenhamu, a w trakcie dwóch pierwszych sezonów pod wodzą Mourinho była rywalem, z którym nikt nie chciał się mierzyć. Denerwowało mnie, jako kibica Manchesteru United, z jaką łatwością maszynka Mourinho potrafi niszczyć każdą kolejną ekipę na swojej drodze do mistrzostwa, a Manchester United w ówczesnym czasie, będąc w okresie gwałtownej przemiany, sprostać tej maszynce po prostu nie umiał. Jednak jako kibic futbolu, z podziwem obserwowałem skuteczność Londyńczyków. Dla niektórych Chelsea to klub sztuczny, bo wszedł do tej ścisłej czołówki dzięki pieniądzom Abramowicza (zaznaczam - do ścisłej, bo Chelsea należała do grupy bardzo dobrych drużyn). Sztuczni to mogą być niektórzy kibice (chociaż bądźmy szczerzy, większość z tutejszych sympatyków United nie została przy tej drużynie, bo fajnie kilka lat temu dostawali po dupie czy nie wyszli z grupy w Lidze Mistrzów w 2005 roku), ale Wasz stosunek do klubu powinien być budowany przez jego historię, tradycję, zawodników i ich umiejętności, a nie opinię o ich kibicach. Dlatego nie rozumiem, jeśli ktoś miesza Chelsea z błotem, bo większość ich kibiców to ci z ery abramowiczowej, a w Internecie wylewa swoje żale pisząc, że nienawidzi Barcelony, bo śmieszy go Kowalczyk w studiu Polsatu czy denerwuje go wszechobecne podniecanie się tą drużyną.
Jest różnica między Chelsea a Manchesterem City, ale naprawdę nie chce mi się na ten temat pisać, bo uważam, że każdy czytający ten tekst użytkownik jest na tyle rozgarnięty, że potrafi to zauważyć. Jednak wracając do mojej pamięci z pojedynków z Chelsea. Meczem, który – jak się później okazało – zakończył ten etap całkowitej dominacji Chelsea w meczach z United, było spotkanie na Stamford Bridge pod koniec kwietnia 2006 roku. Wtedy Chelsea z łatwością wygrała 3:0, zapewniając sobie tytuł mistrzowski, odbierając medale i trofeum bezpośrednio po końcowym gwizdku. Pamiętam jak z zazdrością oglądałem szalejącego Mourinho, który swój medal rzucił kibicom, pomyślałem sobie pewnie, że też chcę się cieszyć, jak masa kibiców Chelsea. Nie sądziłem, że przyjdzie to tak szybko i już następny sezon będzie zupełnie inny od poprzednich.
Jeśli ktoś mnie spyta, to sezon 2006/07 uznam za swój ulubiony. Nie jestem typem osoby, która odczuwa satysfakcję ze stażu bycia kibicem, nie jestem osobą, która kłamie żeby się dowartościować. Wśród kibiców Manchesteru United można zauważyć wiele osób, które za swój ulubiony okres (lub ten, w którym „zakochali się” w Manchesterze United) podają sezon 1998/99, mimo że mieli wtedy zaledwie kilka lat. Nie wiem co im to daje, ale tak robią – nie podają też daty finału z Barcelony, ale wymyślają, że było to wcześniej, jeszcze przed tym sezonem. 95% takich osób kłamie. Natomiast jeśli chodzi o mnie, w 1999 roku miałem lat osiem i choć pamiętam finał mundialu z 1998 roku, to finału Ligi Mistrzów z 1999 nie pamiętam. Ja w Manchesterze United „zakochałem się” prawdopodobnie gdzieś 10 lat temu, kiedy strasznie głośno było o Davidzie Beckhamie, a ówczesny idol Ronaldo dalej był kontuzjowany. Zacząłem śledzić nie tylko losy piłkarza (jak to wówczas robił każdy dzieciak), ale drużyny w której gra. I podczas tej – jak na razie – 10-letniej przygody, najlepiej wspominam sezon 2006/07. Dlaczego?
Nikt wtedy nie oczekiwał, że Manchester United może cokolwiek zdziałać. Sir Alex Ferguson po odpadnięciu z Ligi Mistrzów był odsyłany na emeryturę, w letnim okienku transferowym zakupiono zaledwie Michaela Carricka, zastanawiano się jak będzie on mógł zastąpić Roya Keane’a, zastanawiano się też kto po odejściu Ruuda van Nistelrooya będzie strzelał bramki, wątpiono czy po przygodzie na niemieckim mundialu Rooney i Ronaldo będą w stanie grać ze sobą w jednej drużynie. Czerwone Diabły nie były faworytem. Czerwone Diabły były skazane na pożarcie. Jednak wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż przewidywano: wyśmienity początek sezonu, zabójcza skuteczność, świetna obrona z wreszcie zaaklimatyzowanymi Vidiciem i Evrą, efektywność Ronaldo i forma Sahy. Wszystko to spowodowało, że na trybunach hitem stała się piosenka skierowana do Mourinho, żeby szykował na maj trofeum, po które wpadnie Ferguson. Bardzo mile wspominam listopadowy pojedynek z Chelsea (na remis) i - choć przegrany - finał Pucharu Anglii. Mecz rewanżowy w lidze już mniej, ale z tego powodu, że mecz był nudny, a w United wystąpiły głównie rezerwy, ponieważ tytuł mistrza Anglii został rozstrzygnięty kilka dni wcześniej. Wtedy swój początek miała drużyna, która dzisiaj zbiera plony w postaci tych wszystkich trofeów, była to kolejna już ekipa wyprodukowana przez Fergusona, zdolna to niesamowitych wyczynów: pierwsze minuty meczu z Reading w FA Cup, mecz na Anfield z bramką O’Shea w doliczonym czasie, nieziemski powrót na Goodison Park z Evertonem, fantastyczna końcówka w meczu wyjazdowym z City czy dwa magiczne wieczory na Old Trafford w ćwierćfinale i półfinale Ligi Mistrzów.
Ten sezon miał magię. Forum devilpage.pl było wówczas najlepszym forum piłkarskim na jakim kiedykolwiek się udzielałem – nie było tam przypadkowych osób i sezonowców, ale wiele użytkowników z dużą wiedzą o piłce nożnej i zapałem, jakiego dzisiaj w kibicach United – jakby zmęczonych wygrywaniem – nie widzę. Jeśli zapytacie prawdziwego sympatyka Barcelony jaki okres kibicowania tej drużynie wspomina najlepiej, to nie będzie to 2009 czy 2011 rok. Jestem przekonany, że najlepiej wraca mu się do wydarzeń z sezonu 2005/06, kiedy ich gra była z kosmosu, idolem był Ronaldinho, a ten kibic otoczony był przez sympatyków podobnych do niego, bo wysyp sezonowców rozpoczął się dopiero po sukcesie z Paryża.
Jeśli mówimy o Manchesterze United w ostatnich pięciu latach, to zawsze najwięcej będzie się wspominało o Chelsea, bo to jest drużyna, która spośród wszystkich zawsze jest najbliżej. Choćby skreślało się ich po połowie sezonu, oni zawsze pod koniec wrócą do formy i napsują sporo nerwów – jak w końcówce poprzednich rozgrywek. W Lidze Mistrzów też się z nią mierzyliśmy. W 2008 roku w finale, w 2011 w ćwierćfinale, a w 2009 roku dosłownie sekundy dzieliły londyńczyków od rywalizacji z United w Rzymie . Ja mam szacunek do Chelsea, staram się go mieć do wszystkich drużyn i zawsze sobie obiecuję, że opinia osób, które są w jakiś sposób związane z tym klubem (głównie mam na myśli kibiców) nie zmieni mojego podejścia. Bo mając za plecami kogoś takiego jak Chelsea nigdy nie będziesz pewny mistrzostwa. I jeśli mam być szczery, jestem przekonany, że w końcówce tego sezonu nie dojdzie do walki o tytuł między drużynami z Manchesteru, ale City, które na razie gra skutecznie, nie ma drużyny i na dłuższą metę nie da sobie rady. W przeciwieństwie do Chelsea, która jak Manchester United nie jest sprinterem, ale długodystansowcem.
I tak o to jutro na Old Trafford przyjeżdża Chelsea. Ten mecz nie przesądzi o mistrzostwie, bo to zaledwie piąta kolejka, ale mecze z Chelsea na własnym boisku trzeba po prostu wygrać. Jeśli do Londynu goście będą wracać z jednym punktem, to będą raczej zadowoleni, bo: 1) strata dwóch punktów o niczym jeszcze nie decyduje; 2) biorąc pod uwagę, że od 34 spotkań nikt w Teatrze Marzeń Manchesteru United nie pokonał, 1 punkt nie jest złą nagrodą. Osobiście do tego spotkania podchodzę bardzo pewnie. Wiem, że United nie przegra, a remisu tragedią nie nazwę. Jutro nie będzie miało znaczenia, że Czerwone Diabły są w gazie, bo tego typu mecze nie kończą się wysoką przewagą, a zwycięzca ma z reguły zaledwie jedną bramkę więcej od przegranego. Aktualna Chelsea to nie jest Arsenal sprzed trzech tygodni, któremu można wpakować osiem bramek i się zastanawiać czy pre-season to się już właściwie skończył.
Rozmawiając o dzisiejszej Chelsea, nie sposób poruszyć tematu trenera. Kiedy w 2006 roku Mourinho rzucał swój medal do kibiców, po boisku błąkał się Andre Villas-Boas, który dzisiaj już samodzielnie prowadzi The Blues. Muszę przyznać, że uwielbiam go jako trenera, zauroczyła mnie w tamtym roku jego historia i droga do sukcesu, zaczarowała jego skuteczność. Choć do 21. urodzin mam już całkiem blisko, to do bycia selekcjonerem reprezentacji piłkarskiej jest mi jeszcze daleko – nie potrafię sobie wyobrazić siebie w tej roli za rok, a przecież w tym wieku Villas-Boas prowadził piłkarską reprezentację Wysp Dziewiczych. Nie ma sensu przedstawiać biografii Portugalczyka, bo chyba już każdy mniej więcej wie jak to u niego z tą drogą na Stamford Bridge było. Jak napisałem – może zauważyliście – uwielbiam go jako trenera, bo jako człowiek zraził mnie do siebie przede wszystkim tym w jaki sposób pożegnał się z Porto. Internet to ciekawa rzecz, przez co można mieć znajomych w różnych zakątkach świata, dzięki czemu za pośrednictwem pewnego forum o United mam z portugalskim kibicem Porto całkiem dobry kontakt. Pamiętam jego entuzjazm na początku ubiegłego sezonu i przewidywania, że ten facet będzie legendą. Cieszyłem się, że Porto wraca na szczyt, bo Porto na ten szczyt zasługuje. Joao, bo tak ma imię, wraz z większością kibiców ma teraz jednak żal do Villasa-Boasa za obietnice jakie im dawał w trakcie poprzedniego sezonu oraz po wygraniu Ligi Europy. Pamiętam jak kilka dni po sukcesie w Dublinie pisał, że wreszcie może się zrelaksować na wakacjach i po raz pierwszy od kilku lat nie będzie odczuwał potrzeby korzystania z Internetu. Dlaczego? Z powodu słów Villasa-Boasa, gdzie zapewniał, że ma coś do udowodnienia w Porto i wszyscy kibice mogą być spokojni o losy drużyny. Człowiek, który obiecał tyle swoim sympatykom, oszukał ich niedługo po tym, ukradkiem wymykając się do Londynu. Porozumiał się z Abramowiczem zanim jeszcze zrezygnował z pracy w Porto, bo oficjalnie to on wykupił swój kontrakt za 15 milionów euro, co przy jego pensji (milion euro za sezon) byłoby niemożliwe do zapłacenia "ze swoich". Nie było żadnego porozumienia na linii Porto-Chelsea, ale były porozumienia między Porto a Villasem-Boasem i Villasem-Boasem a Chelsea. Kibice Porto poczuli się jak naiwni głupcy, po tym jak mu bezgranicznie zaufali twierdząc, że on jest inny (odsyłam do wyszukania jego wypowiedzi z poprzedniego sezonu). Cała ta sytuacja spowodowała, że ten genialny trener uważany jest teraz w Portugalii za egoistę, człowieka bez klasy i charakteru, bo z Porto uciekł bez pożegnania, zaledwie kilka tygodni po tym jak zapewniał, że nie wyobraża sobie opuszczenia tego stanowiska i pracy w innym klubie.
Możliwość komentowania tego newsa jest już niemożliwa, z powodu upłynięcia 7 dni od czasu jego dodania.
Wszystkie komentarze są własnością ich twórców. Serwis
nie ponosi żadnej odpowiedzialności za treści komentarzy. W przypadku nagminnego łamania zasad netykiety osoby będą banowane bez możliwości odwołania.