Emocje biorą górę. Niesamowite, ale sympatyków
Czerwonych Diabłów prawie w ogóle nie słychać, czy też może sprawiedliwiej będzie powiedzieć, iż zagłuszają ich fanatycy
The Latics. Jednak gdyby się dłużej zastanowić to nie ma w tym nic, a nic dziwnego, bowiem w bitwie dwóch ekip (czy też raczej pojedynku Dawida z Goliatem) z hrabstwa Manchester zasłużenie prowadzi ta mniejsza, mniej utytułowana, lecz nie ustępująca w ogóle wolą walki – drużyna Oldham. Rozpoczyna się chóralne odliczanie, fani doskonale wiedzą, że sędzia nie ma najmniejszych powodów, aby doliczyć choćby sekundę. Tylko regulaminowe 90 minut, z których zegar na najwspanialszym stadionie w Anglii odmierzył już osiemdziesiąt dziewięć.
Nagle się zatrzymał, na ostatniej minucie meczu… nie, nie popsuł się. Dla tej czterotysięcznej publiczności po prostu stanął czas, który jak się okazuje, nigdy już miał
nie ruszyć…W tym momencie należy wstrzymać naszą opowieść, aby sięgnąć w głąb historii i wprowadzić wszystkich chociaż po trochu w koleje losu OAFC. Nieważne są jego początki, bowiem wyglądały one mniej więcej tak samo jak większości pomniejszych angielskich klubów. To co odróżniało drużynę założoną w Oldham w 1895 roku od pozostałych, było fatum spoczywające na ekipie z miasteczka w północnej części Anglii. Co więcej, zły omen
The Latics miał nawet imię, baa nawet kilka. Brzmiały one Manchester i Liverpool, bowiem to właśnie te kluby biły się od zawsze o miano
The Cock of the North, czyli
Dumy Północy. Nie sposób zaistnieć w piłkarskim świecie, będąc cały czas w cieniu potężniejszych i zdawałoby się wszechmocnych sąsiadów. Cóż, pozostaje tylko walka o resztki chwały, które dobrodusznie pozostawią ci wielcy… Jednak to nie ta bajka.
Powiadają w Anglii: \'United i Liverpool to szansa dla setek młodych chłopców, ale przekleństwo dla tysięcy. Dopóki ta dwójka święci sukcesy, mniejsze kluby, jak Oldham, nie mają na to szans, bowiem jeśli tylko wychowają dobrego piłkarza natychmiast zgłasza się po niego możniejszy sąsiad.\'
Również sponsorzy zdecydowanie wolą współpracować z
Czerwonymi Diabłami lub
The Reds, niż z mało popularnymi
The Latics. Tak było od zawsze, lecz… nie odstraszało to chłopaków z Oldham, od robienia tego co kochają, co jest ich pasją i sposobem na życie.
Przez dziesięciolecia bywało różnie, raz lepiej, potem gorzej, by następnie OAFC znów święciło swoje małe lokalne sukcesy. Prawdziwy przełom nastąpił w połowie sezonu 1969/70, kiedy to grającym (na pozycji obrońcy) menadżerem został Szkot Jimmy Frizzell. W następnym sezonie, występujący w Fourth Division (czwartej lidze)
The Latics zanotowali swój najlepszy rezultat od dziewięciu lat, zajmując ostatecznie trzecią pozycję i uzyskując tym samym promocję do Third Division (trzeciej ligi). Istnieje takie powiedzenie, iż pierwszy sezon w wyższej klasie rozgrywkowej służy ‘przetarciu i sprawdzeniu rywali’, z czego najwidoczniej skorzystał Frizzell, bowiem jego zespół zakończył zmagania w środku tabeli. Gołym okiem widać było progres w klubie z hrabstwa Manchester, który rok później ulokował się już na czwartej pozycji ze stratą siedmiu punktów do mistrza. Wreszcie, w sezonie 1973/74 Oldham zwyciężyło w rozgrywkach i powróciło do Second Division, po 21 latach przerwy. Przez kolejne osiem sezonów szkocki menadżer dzielnie utrzymywał swoją drużynę w drugiej lidze, odnosząc kilka pomniejszych sukcesów w Pucharze Anglii oraz Pucharze Ligi. Ostatecznie w czerwcu 1982 roku Frizzell, po trzynastu sezonach spędzonych za sterami Oldham zakończył swoją przygodę z klubem, a na jego miejsce zakontraktowano Joe Royle’a.
W tym momencie rozpoczyna się kolejna złota era
The Latics, podczas której mały klub z Oldham doczekał się kilku znakomitych wychowanków jak choćby Mike Milligan, Earl Barrett, czy też Denis Irwin, lecz prędzej czy później każdy z nich trafiał do większego klubu, jak było np. w przypadku Irwina (transfer do Manchesteru United). To właśnie jeden z powodów dla których sympatycy OAFC nie cierpią
Czerwonych Diabłów – podkupienie utalentowanego obrońcy. Wróćmy jednak dla Royle’a i jego panowania w drużynie. Podobnie jak Frizzell, Joe miewał gorsze i lepsze sezony w klubiku z małego miasteczka, lecz cały czas wiernie stali za nim fanatycy
The Latics. Grupka niewielka, bowiem licząca około czterech tysięcy osób, ale to nic. Liczyła się wiara w drużynę i głośny (w miarę możliwości) doping. Osiem kolejnych sezonów minęło błyskawicznie, a ekipa Royle’a dzielnie trzymała się w Secondo Division, o mały włos nie sprawiając sensacji w 1987 roku, kiedy to zajmując trzecie miejsce, odpadli w barażowym starciu o pierwszą ligę.
Oldham niemal idealnie weszło w nową dekadę, gdyż w 1990 roku dotarli do finału Pucharu Ligi, przegrywając w nim z Nottingham Forest 1:0. Sezon później – szaleństwo ogarnęło miasto. Ich ukochana drużyna, będąca wiecznie w cieniu United i Liverpoolu, po 68 latach wraca do First Division, za sprawą zajętego drugiego miejsca w lidze. Znów sezon na przetarcie i 17 miejsce w tabeli. W międzyczasie First Division przekształcono w Premier League, a Oldham było jedną z drużyn grających już w nowej formule rozgrywek. Następny rok to 19 pozycja, a jeszcze później 21. I właśnie w tym sezonie - 1993/94 miał miejsce półfinałowy pojedynek z Manchesterem United…
Zegar stanął... Kibice z niedowierzaniem spoglądali na murawę, gdzie Mark Hughes urywa się trójce obrońców i dopada do piłki w polu karnym. Lekkie uderzenie z woleja obok bezradnego bramkarza. Sympatycy
The Latics zamarli, natomiast Wembley wypełnione po brzegi fanami
Czerwonych Diabłów eksplodowało. To nie tak miało być, przecież Oldham dominowało, przeważało. Wreszcie po tylu latach życia w cieniu
Dumy Północy malutki klubik z nieznanego szerszej publiczności miasta ogrywał swojego odwiecznego rywala. Niestety… Marzenia prysły niczym bańka mydlana, w 89 minucie za sprawą trafienia Hughesa. Wprawdzie sympatycy OAFC nie tracili nadziei przed powtórkowym meczem na Maine Road, lecz wydawało się, że limit cudów dla podopiecznych Royle’a został wyczerpany, co potwierdziła porażka 1:4 z United, w powtórzonym półfinale Pucharu Anglii.
Gol gracza
Czerwonych Diabłów na Wembley zatrzymał czas dla Oldham. Od tego momentu nic dobrego nie spotkało już popularnych, w malutkim gronie
The Latics. Tuż po półfinale zdymisjonowany został menadżer, klub spadł do First Division, gdzie spędził najbliższe trzy sezony. Następnie kolejna relegacja do Secondo Division (trzeciej ligi) i tam też po dziś dzień gra zespół walczący niegdyś jak równy z równym z samą
Dumą Północy. Pośród tego wszystkiego są jeszcze liczne długi, z którymi zostawił klub Chris Moore w 2002 roku, przez co klub raz za razem ociera się o widmo likwidacji.
Nie sposób dziwić się sympatykom
The Latics, dlaczego tak bardzo nie cierpią (by nie użyć sformułowania nienawidzą)
Czerwonych Diabłów. Wiecznie muszą żyć oni w cieniu bardziej utytułowanego sąsiada, który w pewnym momencie odkupuje od nich jednego z najbardziej utalentowanych piłkarzy. Do tego dochodzi ten nieszczęsny gol, jedna bramka zdobyta przez Hughesa rozpoczynająca efekt domino grzebiący wszelkie nadzieje kibiców Oldham na swoje, pięć, a może i nawet dziesięć minut w blasku reflektorów skierowanych zazwyczaj na
Dumę Północy. Niestety zamiast chwały jest walka o przetrwanie, a zamiast sukcesów jest wola walki, miłość, pasja, przywiązanie, lojalność oraz piłka we krwi i kto wie, być może ta mieszanka kiedyś znów poruszy zatrzymany na Wembley czas…
Za inspirację do napisania notki, skąd się wzięła niechęć Oldham oraz niezbędne informacje na powyższy temat wielkie, wielkie dzięki dla użytkownika
ax1d.